środa, lutego 03, 2010

Zombie Flesh Eaters

Nigdy nie sądziłem, że filmy tego typu przyciagną tłumy, a jednak. Jak dla mnie film może nie stanowi arcydzieła (na pewno nie stanowi), ale muzyka i pewna ujęcia (nie mówię o tych makabrycznych i krwawych) są naprawdę zapadające w pamięci.


Ten film niektórzy wrzucają do kategorii najgorszych filmów w historii kina, inni zaś określają go mianem „kultowy”. Dla mnie pewnie nazwać go można tak i tak. 

Ujęła mnie jego warstwa wizualna i nie mówię o tych sekwencjach filmu, które pokazują sceny przemocy, których jest tu na prawdę dużo (choć, czy to jest pornografia przemocy, jak niektórzy twierdzą to nie wiem) rozrywane ludzkie mięso, nadziewanie oka wielką drzazgą, ale sam sposób kadrowania i kolory (może dlatego, że były już wyblakłe, a sama jakość filmu przypominała wielokrotnie przegrywane kasety VHS).

Druga rzecz – to muzyka: niezwykle transowa i rzeczywiście budująca napięcie, taka w klimatach muzyki wykorzystywanej podczas rytuałów VooDoo.

Natomiast warstwa tekstu, dialogi i sposób narracji to coś albo kuriozalnego albo to – jak powiedział mój znajomy – prawdziwa twórczość dziecka. Sam mam mieszane uczucia, ale być może twórcy filmu byli bardziej zainteresowani samym procesem tworzenia, radością, którą przeżywali w trakcie niż zbytnio zastanawiali się nad konstrukcją fabuły. Kino naiwne, sztuka prymitywna?


Zombie Flesh Eaters




Brak komentarzy: