Śnił mi się sen. Kolejny. Kolejny, który jeszcze w miarę
pamiętam i który wywołał wstrząs. A może nie tyle wstrząs, ile dojmujące
poczucie, że to, co wydaje nam się jedynie oczywiste wcale takie nie musi być.
Byłem małym, kilkuletnim chłopcem. Widziałem siebie, jak
siedzę sam w opuszczonym, dość dużym pokoju. Pokój ten przypominał mieszkanie
moich rodziców. Oglądałem telewizje, na takim starodawnym telewizorze. Telewizor miał wygląd telewizorów z lat 50-tych, czarno-biały, w drewnianym
pudełku, z niedużym ekranem.
Siedziałem na podłodze, tak, jak zwykle robią to dzieci
kiedy oglądają telewizję. Oglądałem film, w którym występowały postaci z czasów XIX wieku. Akcja działa się w zamku lub
dużym domu. Co jakiś czas do domu przyjeżdżał ktoś nowy. W pewnej chwili nabrałem
pewności, że to nie jest żaden film, ale, że widzę świat duchów. Że wszyscy w
tym „filmie” to nie żadni aktorzy tylko zmarli.
W pewnym momencie wszyscy zebrani w owym domu zebrali się w
dużej sali, w której na środku stał na drewnianym podeście wysoki metalowy
pojemnik. Z jego szczelin wydobywała się biała para. Nikt tego nie powiedział wprost,
ale ja „wiedziałem”, że oto duchy zajmują się przygotowywaniem eliksiru
nieśmiertelności.
Tym razem nie obudziłem się z krzykiem zlany zimnym potem,
ale powoli, bardzo powoli zacząłem się wybudzać. I w trakcie tego wybudzania
nabrałem dziwnego przekonania, że ten świat – świat duchów naprawdę istnieje,
że stanowi swoistą, zupełnie „autonomiczną” rzeczywistość. Nie koniecznie musi to oznaczać, że
istnieje życie po śmierci, ale, że nasza wyobraźnia, czasem ma dostęp, a generalnie potrzebuje tego dostępu do zupełnie innej, „duchowej” rzeczywistości. To tu mogą tkwić źródła religii, a nie jak chciał tego Emil Durkheim, że religia jest
jedynie fantomem, które tworzy społeczeństwo aby się zorganizować.